Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
220

noszące bez różnicy płci rozgałęzione zębate różki na głowie, w odzieży jakby wełnistej, zmieniały już białą barwę zimową na letnią, brunatno-szarą. Nie zdawały się one lękliwsze jak zające i ptastwo tej okolicy. Taki sam musiał być stosunek pierwszego człowieka, z pierwszemi zwierzętami w pierwszych latach stworzenia świata.
Tym razem jednak, doktór z trudnością zaledwie powstrzymał rękę Altamonta skorą do strzału. Amerykanin nie mógł z zimną krwią patrzeć na tak wspaniałą zwierzynę; Hatteras przeciwnie, z rozrzewnieniem spoglądał na niewinne stworzenia, z taką ufnością kładące swe mordeczki na sukni doktora, tego przyjaciela wszystkich istot żyjących.
— Ależ nareszcie, rzekł Altamont, czyśmy tu nie przyszli umyślnie na polowanie?
— Na polowanie, to prawda, ale tylko na woły piżmowce, odpowiedział Clawbonny. Cóżbyśmy robili z tą zwierzyną? zapasów mamy dosyć. Dozwól nam panie Altamont cieszyć się tym rozkosznym i wzruszającym widokiem zwierząt, bez bojaźni zbliżających się do człowieka.
— To dowodzi, rzekł Hatteras, że one dotąd nigdy jeszcze ludzi widzieć nie musiały.