Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Podróż do Bieguna Północnego cz.2.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
53

— Odwagi Bellu! odparł Johnson. Prawda że nasz kapitan jest zuchwały, ale jest przy nim człowiek mający sposób na wszystko.
— Doktór Clawbonny? zapytał Bell.
— Tak jest, odparł Johnson.
— A cóż on poradzi w naszem położeniu? rzekł Bell wzruszając ramionami; czyż zmieni lód w mięso? jestże Bogiem, żeby robić cuda?
— Kto wie co doktór wymyśli, odpowiedział retman; ja wierzę w niego.
Bell potrząsnął głową i zatonął w milczeniu, nie zdolny do myślenia o czemkolwiek.
Tego dnia zrobiono zaledwie trzy mile; wieczorem nie było się czem posilić; psy zagryzały się niemal, ludzie zaczynali uczuwać gwałtowne boleści głodu.
Żadne dzikie zwierzę nie pokazywało się, a zresztą na cóżby się to przydać mogło? z nożami polować przecie nie można. Johnsonowi zdawało się że w odległości mniej więcej jednej mili, postępuje wciąż za niemi ogromne niedźwiedzisko.
— Czatuje na nas, mówił sam do siebie, widząc w nas pewną dla siebie zdobycz.
Nic nie mówił o tem do swych towarzyszy. Posilono się tylko kawą; biedacy czuli że się im ćmi w oczach, że mózg ich osłabł. Dręczeni głodem ani