Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dało się słyszeć, lekkie westchnienie, po którem zaraz prawie nastąpiło kilka wyrazów, słabym głosem wymówionych:
— Galia?
— Tak jest!... tak!... Galia!... — odrzekł kapitan Servadac, a to...
— To moja kometa, moja!
Po wymówieniu tych wyrazów, umierający wpadł w stan głębokiej nieczułości, podczas gdy kapitan Servadac mówił sam do siebie:
— Ależ ja znam tego uczonego! Tak jest! Ale gdzież spotykałem się z nim?
Doglądać go i uratować od śmierci, w tej chatce, pozbawionej wszelkich środków — o tem nie można było nawet myśleć. Hektor Servadac i porucznik Prokop szybko powzięli postanowienie. W kilka chwil umierający, jego instrumenta fizyczne i astronomiczne, odzież, papiery, książki i stare drzwi, które mu służyły za tablicę do rachunków, przeniesione zostały na czółno.
Wiatr, który na szczęście zmienił się nieco, był prawie pomyślnym. Skorzystano z tego, rozpuszczono żagle, i jedyna skała pozostała po wyspach Balearskich, została opuszczona.
Dnia 19go kwietnia, we trzydzieści sześć godzin, przez które uczony nie otworzył oczu i nie wymówił ani słowa, złożony on został w wielkiej sali Ula Niny, a koloniści okrzykami hura przywitali dwóch śmiałych towarzyszy, których powrotu z niecierpliwością wyczekiwali.

Koniec części pierwszej.