Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ryzoncie szczyt jakiej wysepki wynurzający się z lodowego pola.
Wtem oko kapitana Servadac zabłysło, a ręka wyciągnęła się ku jednemu punktowi w przestrzeni.
— Tam! tam! — zawołał.
I wskazywał na rodzaj budynku drewnianego, ukazującego się na linii między niebem a polem lodowem.
Porucznik Prokop pochwycił lunetę.
— Tak jest — odrzekł — tam! tam!... To buda, która służyła do robót geodezyjnych.
— Nie było wątpliwości! Żagiel znowu rozpięto i czółno znajdujące się nie więcej jak o sześć kilometrów od dojrzanego punktu popędziło ku niemu z niezmierną szybkością.
Kapitan Servadac i porucznik Prokop, opanowani wzruszeniem, nie mogli wymówić ani słowa. Buda szybko powiększała się w ich oczach i wkrótce ujrzeli kupę skał niskich, na których była wzniesiona, i które tworzyły jakby plamę na białej powierzchni lodowego pola.
Jak to przewidział kapitan Servadac, żaden dym nie wznosił się nad wysepką. Więc zważywszy na ostre zimno, nie było co łudzić się. Do grobu zapewne zmierzało czółno na żaglach.
W dziesięć minut potem, w odległości około kilometra, porucznik Prokop zwinął mniejszy żagiel, gdyż samo rozpędzenie się czółna wystarczało dla dosięgnięcia do skał.
Wtedy żywsze jeszcze wzruszenie ścisnęło serce kapitana Servadac.
Na szczycie budy wiatr poruszał kawałkiem