Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

vadac uśmiechając się — nie zasięgano naszej rady przed wybraniem się do Galii; najlepiej być filozofem!
— Nietylko filozofem, kapitanie, ale także wdzięcznym Temu, którego ręka zapaliła lampę tego wulkanu! Bez tego wypływu ognia Galii skazani bylibyśmy na śmierć od zimna.
— A mam mocną nadzieję, hrabio, że ogień ten nie zgaśnie przed końcem...
— Przed końcem czego... kapitanie?
— Tego co się Bogu spodoba! On wie i on tylko jeden!
Kapitan Servadac i hrabia rzuciwszy po raz ostatni wzrokiem na kontynent i morze, zabierali się do odwrotu. Ale przedtem chcieli przypatrzeć się kraterowi wulkanu. Naprzód zauważyli, że wybuch odbywał się ze szczególnym spokojem. Nie towarzyszył mu ów huk bezładny, owe grzmoty ogłuszające, jakie zwykle zapowiadają wylatywanie materyi wulkanicznych. Stosunkowy ten spokój nie mógł ujść uwagi badaczów. Nawet nie było wrzenia lawy. Płynna ta substancya, doprowadzona do stanu rozpalenia, podnosiła się w kraterze ciągłym ruchem i spokojnie odlewała, jak nadmiar wód cichego jeziora, uchodzących przez wypływ. Zrobimy tu porównanie: krater wcale nie był podobny do kotła wystawionego na silny ogień i z którego woda wylatuje gwałtownie; była to raczej miednica napełniona aż po krawędzie, odlewająca się bez wysileń, prawie bez odgłosu. To też nie było żadnych innych materyi wybuchających, wyjąwszy lawy, ani kamieni roz-