Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wykrzywianiem się, że kapitan Servadac musiał go zawezwać, by umilkł. Potem, pozostawiwszy hrabiego i Ben-Zufa na wybrzeżu, z porucznikiem Prokopem wsiadł do łódki należącej do Hanzy udał się do tego pływającego sklepu.
Statek Hanza był w doskonałym stanie i co za tem idzie, ładunek jego nie musiał nic ucierpieć. Nie trudno było sprawdzić to. W składach Hanza znajdował się cukier w setkach głów, skrzynie herbaty, wory kawy, boksze tytuniu, pipy wódki, beczki wina, baryłki solonej ryby, sztuki materyj jedwabnych i bawełnianych, wełniane ubrania, partya butów na wszelkich rozmiarów nogi i czapek na wszelkie głowy, narzędzia, sprzęty gospodarskie, wyroby fajansowe i garncarskie, ryzy papieru, butelki atramentu, paki zapałek setki kilogramów soli, pieprzu i innych korzeni, partya wielkich holenderskich śledziów, aż do kolekcyi kalendarzów — wszystko dochodziło do wartości przeszło stu tysięcy franków. Na kilka dni przed katastrofą Hanza właśnie odnowiła swój ładunek w Marsylii w celu spuszczenia go od Ceuty aż do Tripolis, to jest do takich miejsc, gdzie przebiegły i doświadczony Izaak wiedział, że drogo odprzeda swój towar.
— Pyszny ładunek! bogata dla nas kopalnia! — rzekł kapitan Servadac.
— Jeżeli właściciel pozwoli ją eksploatować, odpowiedział porucznik Prokop, kiwając głową.
— Ależ, poruczniku, co Izaak zrobi z tymi zapasami? Jeżeli dowie się, że nie masz więcej