Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kanicznego, który pierwszy raz dostrzegli na powierzchni Galii.
Cypel ten zakończała góra ogniem wybuchająca, wznosząca się na trzy tysiące stóp. Nie był to wulkan wygasły, ponieważ krater jego jeszcze dymił, jeżeli nie wyrzucał płomieni.
— A więc Galia posiada ogień wewnętrzny! — zawołał kapitan Servadac, gdy wulkan został sygnalizowany z Dobryny.
— Dlaczegożby nie, kapitanie, — odrzekł hrabia. — Ponieważ Galia jest tylko odłamem kuli ziemskiej, to czyż nie mogła nasza asteroida zabrać z sobą części ognia środkowego, jak zabrała część atmosfery, wód i lądu?
— Bardzo niewielką część! — powiedział kapitan Servadac, — ale z tem wszystkiem wystarczającą dla teraźniejszej ludności!
— Za pozwoleniem, kapitanie, — zapytał hrabia, — ponieważ podróż nasza ma nas doprowadzić w okolice Gibraltaru, czy nie sądzisz pan, iż należałoby zawiadomić Anglików o nowym stanie rzeczy i wynikach tego?
— Do czego? — odrzekł kapitan Servadac. — Anglicy ci wiedzą, gdzie się znajduje wyspa Gurbi i jeżeli się im spodoba mogą tam przybyć. Nie są to nieszczęśliwi, środków pozbawieni ludzie. Przeciwnie! Na długo mają czem żyć. Najwięcej sto dwadzieścia mil oddziela ich od naszej wyspy, a gdy morze pokryje się lodem, mogą zgłosić się do nas, kiedy zechcą. Właściwie nie mamy racyi być zadowolonymi z ich przyjęcia i gdy przybędą do nas, to zemścimy się...