Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W chwili gdy nabijano działo po raz dwudziesty pierwszy, brygadyer Murphy skinieniem zatrzymał kanoniera i rzekł:
— Włóżcie bombę. Chciałbym poznać donosność tego nowego działa.
— Zrobimy doświadczenie, — dodał major — kapralu, słyszałeś?
— Do usług waszej wielmożności, — odpowiedział kapral Pim.
Jeden z obsługujących działo przywiózł na wózku bombę pełną, ważącą nie mniej nad dwieście funtów; taka zwykle sięgała na dwie mile. Śledząc lunetą bombę taką w jej przebiegu, łatwo można było dojrzeć punkt, w którym wpadnie w morze, a więc obliczyć w przybliżeniu rzeczywistą donosność olbrzymiego działa.
Działo zostało nabite, ustawiano je pod kątem na czterdzieści dwa stopnie i na komendę majora, rozległ się strzał.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął brygadier.
— Na świętego Jerzego! — krzyknął major.
Dwa wykrzykniki dały się słyszeć jednocześnie. Dwaj oficerowie stali z otwartemi ustami i nie mogli wierzyć własnym oczom.
Bo też w samej rzeczy niepodobna było śledzić za pędem bomby, na którą przyciąganie mniej tu wpływało aniżeli wpływałoby na powierzchni ziemi. Nie można było, nawet za pomocą lunet sprawdzić jej upadku w morze. Wypadało więc przypuścić, że zaginęła daleko po za horyzontem.