Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A teraz. — rzekł brygadier, — postąpmy według regulaminu.
— Według regulaminu, — odrzekł major.
Zawezwany kapral Pim stawił się, z ustami jeszcze zmoczonemi narodową brandy.
— Kapralu Pim, — rzekł brygadyer, — dziś jest 18 lutego, jeżeli mamy liczyć tak jak liczyć powinien każden dobry Anglik, według dawnej metody kalendarza brytańskiego.
— Tak jest, wasza wielmożność — odrzekł kapral.
— Są to więc imieniny królewskie.
Kapral salutował po wojskowemu.
— Kapralu Pim, — zaczął znowu brygadyer, dwadzieścia i jeden wystrzał z działa, według ordynansu.
— Do usług waszej wielmożności,
— Ale, kapralu, — dodał brygadyer, — uważaj, by któremu z obsługujących działo nie urwało ręki.
— Zrobi się co można, — odpowiedział kapral, nie chcąc zobowiązywać się nad możność.
Z licznych dział, w które niegdyś twierdza była uzbrojona, pozostała tylko wielka armata, nabijająca się od przodu i trzymająca dwadzieścia siedm centymetrów w otworze. Było to więc działo ogromne, i chociaż salwy robiono zwykłe z armat mniejszych rozmiarów, teraz wypadało użyć tej, ponieważ ona jedna stanowiła całą artyleryę wysepki.
Kapral Pim, należycie uprzedziwszy ludzi, udał się do podziemia, z którego wystrzelona