Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

den okręt zginąłby niechybnie, gdyby nie zdołał utrzymać się zdala od tego brzegu.
Całe wybrzeże nowego kontynentu nie przedstawiało ani jednego punktu schronienia. Podnóże jego, o które gwałtownie rozbijały się wały, było całkiem strome i wznosiło się na wysokość dwóchset do trzystu stóp, Podstawa ta, gładka jak ściana, nie przedstawiała zagłębienia w któremby mogła choć jedna noga znaleść punkt oparcia. Na wierzchu zarysował się las strzał, obelisków piramid. Rzekłbyś, że jestto ogromna krystalizacya wznosząca się na tysiąc stóp wysokości.
Ale nie to jedno stanowiło dziwaczność tej masy olbrzymiej. Szczególniej dziwiło podróżników Dobryni to że wszystko wydawało się „zupełnie nowem;” jak gdyby działałność atmosfery nie zatarła jeszcze szybkości linij ani barwy substancyi. Odbijały one na niebie z niezrównaną dokładnością rysunku. Wszystkie głazy, tworzące ją, były gładkie i połyskujące, jak gdyby tylko co wyszły z formy. Połysk ich metaliczny, jakby złotem przerobiony, przypominał piryty. Zachodziło pytanie czy tenże sam jedyny kruszec, podobny do tego, którego proch przyniosła sonda z dna morskiego tworzył te masy, które siły plutoniczne wyrzuciły na powierzchnię wód.
Inne jeszcze spostrzeżenie popierało to pierwsze. Zwykle, na jakiejbądż części kuli ziemskiej najdziksze masy skaliste są pokryte wilgotną pleśnią, którą zgęszczająca się para wytwarza na ich powierzchni, a która zsuwa się w kierunku pochyłości. Oprócz tego niemasz wybrzeża tak