Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po za rowem znajdowała się niewielka łąka, rozciągająca się na pół hektara, porosła większą trawą, a której piękne ramy tworzyły drzewa zasadzone przed kilkudziesięciu laty: dęby, palmy, sykomory, poprzedzielane kaktusami i aloesami, nad którymi wznosiły się trzy wielkie eucalyptusy.
Był to właśnie plac, na którym miało się odbyć spotkanie dwóch przeciwników.
Hektor Servadac szybko powiódł wzrokiem po łące. Potem, nie widząc nikogo, zawołał:
— Do licha! w każdym razie przybyliśmy pierwsi!
— Albo ostatni! — dorzucił Ben-Zuf.
— Jak to? ostatni? — Ależ nie ma jeszcze dziewiątej — odrzekł kapitan Servadac, wyjmując zegarek, który uregulował według słońca przed wyjściem z gurbi.
— Panie kapitanie — zapytał ordynans — czy widzi pan kapitan tę kulę białawą pomiędzy chmurami?
— Widzę — odrzekł kapitan, spojrzawszy na krąg mocno mgłą osłonięty, w tej chwili ukazujący się na zenicie.
— Otóż —zaczął znowu Ben-Zuf, — ta kula to nie może być nic innego, jak słońce, lub jego zastępca!
— Słońce w zenicie, w styczniu i pod trzydziestym dziewiątym stopniem szerokości północnej? — zawołał Hektor Servadac.
— Ono samo, panie kapitanie — i należycie wskazuje południe, jeżeli pan pozwoli. Zdaje się,