Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyszukiwaniem przyczyn tego dziwnego fenomenu, rzekł do swego ordynansa:
— W drogę! Niech dzieje się co chce, niech nawet wywróci się do góry nogami cała niebieska mechanika, ja muszę przybyć pierwszy na plac pojedynku i zrobić hrabiemu Timaszew zaszczyt...
— Wsadzenia go na rożen — dodał Ben-Zuf.
Gdyby Hektor Servadac i ordynans jego byli w usposobieniu obserwowania zmian fizycznych, jakie zaszły nagle tej nocy z 31. grud. na 1. stycznia, to zestawiwszy te zmiany z pozornym ruchem słońca, byliby niezawodnie bardzo zdziwieni niesłychaną zmianą, jaka zaszła w warunkach atmosferycznych. Bo w samej rzeczy, poczynając od nich samych: byli zadyszani, zmuszeni do częstego oddychania, jak się to wydarza wchodzącym na wysoką górę, jak gdyby otaczające ich powietrze było mniej gęste, i co zatem idzie, mniej nasycone. Oprócz tego głos ich był słabszy. Więc z dwóch rzeczy jedna: albo zostali porażeni połowiczną głuchotą, albo też wypadało przypuścić, iż powietrze nagle stało się mniej nadającem do przenoszenia dźwięków.
Ale te fizyczne zmiany nie wywarły w tej chwili wrażenia ani na kapitana Servadac, ani na Ben-Zufa i oba poszli stromą nadbrzeżną ścieżką ku Chelifowi.
Pogoda, pochmurna wczoraj, teraz zupełnie zmieniła się. Niebo, szczególnie zabarwione, a które rychło pokryło się bardzo niskiemi chmurami, nie dozwalało teraz widzieć promienistego