Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nikogo — były ostatnie wyrazy owego sławnego ronda, tak nadzwyczajnie przerwanego:

Być ci wiernym w miłości,
Ażeby...

Potem dodał prędko:
— A co to się stało?
Na to pytanie trudno było odpowiedzieć. Więc podniosłszy rękę, począł rozgartywać słomę i wkrótce głowa jego ukazała się.
Naprzód spojrzał do koła.
— Gurbi zwaliło się! zawołał. Zapewne trąba powietrzna przechodziła wybrzeżem.
Począł dotykać części własnego ciała: ani jednego stłuczenia, ani nawet zadraśnięcia.
— Do licha! a mój ordynans!
Wstał, potem krzyknął:
— Ben-Zuf!
Na głos kapitana Servadac druga głowa wysunęła się z pomiędzy słomy.
— Jestem, panie kapitanie! — odrzekł Ben-Zuf — i stanął w militarnej pozycyi.
— Czy masz jakie wyobrażenie o tem co się stało, Ben-Zuf? — zapytał kapitan.
— Mam takie wyobrażenie, panie kapitanie, że bodaj czy nie dochodzimy do ostatniego etapu.
— Ba! Trąba powietrzna, Ben-Zuf, prosta trąba.
— Niech będzie trąba, — odparł filozoficznie