Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.1.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„szafą żołądkową,“ kapitan Servadac wyszedł z gurbi na wybrzeże z cygarem.
Noc poczynała zapadać. Słońce znikło przeszło od godziny po za gęstemi chmurami, za horyzontem, który równina przecinała po za Chelifem. Niebo przedstawiało wówczas widok szczególny, na któryby nie bez pewnego zdziwienia spoglądał każden spostrzegacz fenomenów kosmicznych. W samej rzeczy od północy, pomimo że ciemność była już dość głęboka, by ograniczyć doniosłość wzroku na promień półkilometrowy, pewien rodzaj czerwonawego światła zabarwiał wyższe pokłady mgły w atmosferze. Nie było widać ani wycięć regularnych ani promieniowania światła od jakiegokolwiek jaśniejącego punktu. Nic zatem nie zapowiadało ukazania się jakiej zorzy północnej, której świetność zresztą rozpościerała się tylko na przestrzeniach nieba wzniesionych na wyższą szerokość. Trudno by zatem było meteorologiście powiedzieć jakiemu fenomenowi zawdzięczać należy tę pyszną iluminacyę ostatniej nocy roku.
Ale kapitan Servadac nie był meteorologiem. Od wyjścia ze szkół, można powiedzieć, iż nigdy nie wtykał nosa w kurs kosmografii. Zresztą tego wieczora czuł się mało usposobionym do obserwania sfery niebieskiej. Przechadzał się, palił cygaro. Czy myślał o tem spotkaniu, które na drugi dzień rano miało go postawić oko w oko z hrabią Timaszewem? W każdym razie jeżeli myśl ta przelatywała mu czasami przez głowę, to nie oburzała go więcej, aniżeli wypadało na