Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie klatka biegałyby teraz spokojnie po lesie, lub około pastwisk upatrując zdobyczy.
Cztery lamparty spały spokojnie; dwoje z nich, samiec i samica, zajmowały jedną przegrodę, mogły więc mniemać że znajdują się w swojej norze.
Jedna tylko przegroda była jeszcze pusta, w której miał być pomieszczony ów szósty dotąd niedający się pojmać tygrys, a którego Mateusz Van Guit oczekiwał tak niecierpliwie, aby mógł nareszcie opuścić Tarryani.
Po godzinnej przechadzce wewnątrz kraalu, usiedliśmy pod ogromną mimozą. Głuche milczenie zaległo las; nawet najlżejszy wietrzyk nie szemrał wśród liści. Tak na ziemi jak w wysokich przestrzeniach panował doskonały spokój i cisza; księżyc przyświecał połową tarczy.
Przestawszy rozmawiać, siedzieliśmy z kapitanem obok siebie; jednakże sen nie ogarniał nas jeszcze, a tylko jakieś raczej moralne niż fizyczne obezwładnienie, którego wpływowi podlegamy podczas doskonałego spokoju przyrody. Po chwili kapitan rzekł do mnie zniżając głos bezwiednie, jak gdyby z obawy zakłócenia ogólnej ciszy przyrody:
— Wiesz co, Maucler, że dziwi mnie to głuche milczenie. Zazwyczaj wśród nocy gwar panuje w lesie, rozlega się ryk i wycie dzikich zwierząt. Jeśli nie tygrysy i pantery to szakale się uwijają. Kraal ten pełen żywych istot, powinien by przywabiać ich tu setkami, a nie słychać nawet w największej oddali ani ich wycia ani szelestu deptanych przez nie suchych liści i gałęzi. Gdyby Mateusz Van Guit nie spał, dziwiłoby go to równie jak mnie.
— Masz słuszność, kochany kapitanie, odpowiedziałem, i doprawdy nie wiem co jest powodem tej nieobe-