Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za staraniem zatem kapitana Hod, urządzona została wyprawa myśliwska. Wszystko zdawało się zapowiadać pomyślne łowy; niebo było pogodne, powietrze spokojne, księżyc połowicznym przyświecał blaskiem. Jeźli noc jest zbyt ciemna, zwierzęta dzikie bardzo niechętnie opuszczają nory, najlepiej lubią wychodzić gdy księżyc po północy słabym przyświeca blaskiem.
Do wyprawy tej prócz kapina i mnie, należał Fox i Stor, który coraz więcej nabierał zamiłowania do podobnych łowów, oraz dostawca, Kalagani i kilku Indyan. Pożegnawszy się z Banks’em, który tym razem nam nie towarzyszył, opuściliśmy Steam-House około siódmej wieczorem, a o ósmej byliśmy w kraalu. Mateusz Van Guit powitał nas bardzo serdecznie i zaraz zebraliśmy się na naradę, na której ułożono plan polowania.
Stanęło na tem że mieliśmy zaczaić się w parowie na wybrzeżach strumienia, o dwie mili od kraalu, w miejscowości w której co noc prawie ukazywała się para tygrysów. Nie urządzono tam żadnej przynęty, gdyż Indyanie tym razem uznali to niepotrzebnem, ponieważ wiedzieli że i bez tego potrzeba ugaszenia pragnienia zniewala zwierzęta przybywać nad brzeg strumienia.
Dopiero o północy mieliśmy opuścić kraal, pozostawało więc jeszcze parę godzin czasu.
— Oddaję panom do rozporządzenia całe moje mieszkanie, rzekł Van Guit, ale radzę idźcie za moim przykładem i prześpijcie się trochę; sen doda nam sił do wyprawy.
— Czy chce ci się spać? zapytał mnie kapitan.
— Nie; wolę przez te parę godzin pochodzić po lesie, niż nagle zrywać się ze snu.
— Róbcie panowie co wam się podoba; co do mnie już mi się powieki gwałtem do snu kleją, muszę się przespać.