Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.2.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Fox i Gumi zbliżyli się aby obejść pułapkę; ale nigdzie nie było najmniejszej szpary aby mogli zajrzeć do środka. Zaczęli nasłuchiwać bacznie; wewnątrz panowała cisza jak w grobie. Kapitan przyłożył ucho do zapadłej tarcicy, zasłaniając wejście.
— Najlżejszy szmer nie zdradza pobytu jakiejś żyjącej istoty; pułapka jest próżna, rzekł do nas.
— Bądź jednak ostrożnym, rzekł pułkownik Munro, i odsunąwszy się parę kroków, usiadł na pniu. Zająłem miejsce obok niego.
— Do dzieła, Gumi! zawołał kapitan.
Gumi był nizki, zwinny, zręczny jak małpa, giętki jak lampart — zrozumiał od razu, czego żąda kapitan. Jednym skokiem był na dachu pułapki, chwycił się jednej żerdzi, i opuszczając się do wiszącej pętlicy, całym ciężarem pochylił ją aż ku tarcicy zasłaniającej wejście, i podnoszącej się do góry. Teraz potrzebowaliśmy tylko wspólnemi siłami pociągnąć za sznur w przeciwną stronę, aby pętlica zahaczona o tarcicę podniosła ją i odsłoniła wejście.
— Jeżeli możecie obejść się bezemnie, rzekł kapitan, pozostanę tu przed wejściem, aby w razie pojawienia się tygrysa, powitać go kulą.
— A czy byłby policzony jako czterdziesty drugi? zapytałem.
— A czemużby nie, jeżli wyszedłszy z pułapki, wolny już padłby od mojej kuli, odrzekł kapitan.
— Nie łapcie ryb przed niewodem, rzekł pułkownik kto wie, czy znajdziemy tam tygrysa.
Po wielkich usiłowaniach udało nam się o tyle podnieść bardzo ciężką tarcicę, iż zrobionym otworem mógłby przejść największy zwierz — ale żaden się nie pokazał.