Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Arminius? — odpowiedział Marceli.
I z kolei popatrzał przez otwór.
— Tak! to Arminius, kolega Sigimera!
Nagle głos, który zdawał się spadać z nieba, odezwał się po nad głową Marcelego.
Wer da? — pytał.
Był to Arminius.
Głowa olbrzyma wystawała ponad murem, na który dostał się zapewne za pomocą drabiny.
— No! Arminius , widzisz przecie kto — odpowiedział Marceli. Otworzysz, czy nie?
Nie dokończył tych słów, kiedy lufa fuzyi pokazała się na szczycie muru, i kula gwizdnęła koło kapelusza Oktawiusza.
— Kiedy tak, to masz odpowiedź na to! — zawołał Marceli, i podłożywszy kiszkę dynamitu pod drzwi, rozsadził je z trzaskiem.
Marceli i Oktawiusz z karabinem w ręku i nożem w zębach rzucili się przez zrobiony wyłom do parku.
Koło ściany muru, porysowanego wybuchem, stała jeszcze drabina, a u stóp jej widać było ślady krwi. Ale nikt nie bronił już przejścia; olbrzymów nie było.
Przed dwoma napastnikami rozwijała się wspaniała roślinność ogrodów. Oktawiusz był zachwycony.
— Przepyszne!.. — mówił. — Ale baczność!..