Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za każdy komin, z którego dym przestał wychodzić w fabryce, przybywał nowy szynk w okolicznych wioskach.
Najrozsądniejsi z robotników, najprzezorniejsi, ci którzy umieli przewidzieć ciężkie czasy i zaoszczędzili trochę grosza, pośpiesznie umknęli z manatkami, z narzędziami, z pościelą, drogą sercu każdej gospodyni, i z pucołowatemi dziećmi, których uszczęśliwiał widok świata, co im się ukazywał z poza okien wagonu. Ci odjechali, rozlecieli się na cztery strony świata i odnaleźli wkrótce, jeden na wschodzie, drugi na południu, ten na północy, inną fabrykę, inne kowadło, inne ognisko...
Ale na jednego, na dziesięciu, którzy mogli urzeczywistnić to marzenie, iluż było takich, których nędza przykuwała do miejsca! Ci pozostali, z zapadłem okiem i rozdartem sercem!
Pozostali, sprzedając nędzne swe rupiecie chmarze drapieżnych ptaków, które instynktownie zlatują się zwykle tam, gdzie stanie się wielkie nieszczęście, w krótkim czasie zmuszeni uciec się do środków ostatecznych, utracili wkrótce kredyt tak, jak poprzednio zapłatę, i bez pracy, bez nadziei, ujrzeli przed sobą całą przyszłość nędzy, smutnej jak ta zima, która się zbliżała!