Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

źniem w centralnej dzielnicy, ale nie w moim pokoju! To już jest coś!
Ale znalazłszy się na dworze, Marceli natychmiast spostrzegł, że chociaż wolny na pozór, nie będzie mógł zrobić ani kroku bez towarzystwa dwóch figur, noszących historyczne, a raczej przedhistoryczne imiona, Arminiusa i Sigimera.
Nieraz dawniej, spotykając ich, zapytywał siebie, jaka jest czynność tych dwóch kolosów szaro ubranych, z szyją byka, z muszkułami herkulesowymi, z czerwonemi twarzami, o gęstych, krzaczastych wąsach i takichże faworytach!
Czynność ich! — znał ją teraz. Byli wykonawcami wyroków Herr Schultze’a, a czasem strażnikami jego własnej osoby.
Ci dwaj olbrzymi mieli go zawsze na oku, spali u drzwi jego pokoju, postępowali za nim krok w krok, jeżeli wyszedł do parku. Nadzór ich tem większego nabierał znaczenia, że oprócz mundurów, które mieli na sobie, uzbrojeni byli w rewolwery i sztylety.
Przytem wszystkiem milczeli, jak ryby. Kiedy Marceli popróbował zawiązać z nimi rozmowę w celu dyplomatycznym, odpowiedzieli mu tylko srogiem spojrzeniem. Nie przyjęli nawet szklanki piwa, którą ofiarował im, przypuszczając, że nie potrafią oprzeć się tej