Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-500 milionów Begumy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do owych terrae ignotae, które geografowie znaczą na krańcach lądów arktycznych.
— Jest to pas, który porzucono tymczasowo, dla zwężonego w nim pokładu węgla — odpowiedział nadzorca.
— Jest opuszczony pas?.. To tam trzeba szukać! — rzekł Marceli ze stanowczością, której inni ulegli.
Dostali się wkrótce do otworu galeryi, których lepkie i spleśniałe ściany okazywały, że opuszczono je od lat kilku.
Przez czas jakiś szli po nich, nie spostrzegając nic podejrzanego, kiedy Marceli zatrzymując idących, rzekł:
— Czy nie doznajecie pewnej ociężałości i bólu głowy?
— Tak jest! — odpowiedzieli towarzysze jego.
Co do mnie, czuję się na w pół odurzonym. Musi tu być z pewnością dwutlenek węgla!.. Czy mogę zapalić zapałkę? — spytał nadzorcę.
— Możesz, mój chłopcze, rób jak chcesz.
Marceli wyjął z kieszeni małe pudełko fajkarza, potarł o nie zapałkę i, pochyliwszy się, zbliżył mały płomień jej ku ziemi. Zgasła natychmiast.
— Byłem tego pewny... — rzekł. — Gaz, cięższy od powietrza, trzyma się przy samej