Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Irzek pokazywał to nawet na sobie. Siadał, potem właził pod krzesło i przez trzcinowe plecenie wypychał wgórę miedziaka. Zanosiliśmy się ze śmiechu. Tanczuś, choć szyja bardzo mu już spuchła, rozgarniał powietrze z radości.
Rodzice wcale nie chcieli patrzeć na tę zabawę. Ojciec chodził na palcach, nie pozwalał siadać na łóżku Tanczusia, mamie wszystko leciało z rąk. Leciało z rąk — na serjo. Nie tak, jak Filipinie, — trzask! huru buru! ale co mama weźmie, to się samo wyśliźnie, rozlezie i niema, niema, niema.
Pan Pieniążek przyszedł dopiero wieczorem, z wujem Kazimierzem. Wyrzucili nas do jadalnego, ale zapomnieli drzwi zamknąć.
Pan Pieniążek wcale nie był śmieszny. Czekając na coś, chodził po pokoju, mruczał; długie poły surduta wiały mu po bokach, jak czarne skrzydła.
Nagle chodzenie ustało. Wszyscy trzej, ojciec, Pieniążek i wuj Kazimierz skupili się nad łóżkiem Tanczusia. Patrzyli na niego, a on na nich — bezbronny, malutki — bo dla wygody i w nagrodę za chorowanie leżał w łóżku mamy.
Straszno się nam zrobiło. Stali nad nim wszyscy trzej, w czarnych surdutach, jak wielka, ciemna skała.
Naprzeciw tej skały siedziała przy Tanczusiu mama. Patrzyła im prosto w oczy, pilnie, uważnie, srogo. Jej twarz zrobiła się malutka, włosy w nagłym przeciągu płynęły równo wtył, za czoło, w cień.
Ściana trzech doktorów rozkruszyła się. Za stołem ukazał się profesor Pieniążek z okrągłem lustrem na czole. Lustro to trzymało się zapomocą czarnej przepaski.