Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zakukała znowu kilka razy. Wilgotny, pusty głos poleciał przez drzewa, krzaki, przez liście, bez żadnego zatrzymania.
Zerwaliśmy się ja i Tanczuś.
— Mamo, — powtórzył Irzek, — to kukułka!
Mama popatrzyła na nas z książki, światłem rozczytanych oczu, jak przez sen.
Zbiliśmy się we trzech w gromadkę i, szeleszcząc starą ściółką leśną, polecieliśmy prędko za głosem. Irzek powiedział, że kukułkę trzeba pytać, a ona odpowiada, najlepiej pytać jednak o lata, czyli o ludzkie życie.
Tanczusiowi i mnie i Irzkowi stanęły nagle łzy przestrachu w oczach. Dotąd pamiętam słońce na naszych głowach, szelest uwiędłych liści pod nogami, złote łaty jasności na mchach.
— Gdzie jesteście, chłopcy? — zapytała mama zdaleka.
— My wróżymy, — odpowiedzieliśmy z wąwozu jednogłośnie.
Zapadła cisza. Znów ją przerwał pusty, toczony głos ptaka.
— Na nic nie odpowiada teraz, — rzekł Irzek tajemniczo. Zmarszczył brwi, trzy razy na znak prawdy uderzył się w piersi i zapytał:
— Kukułko, kukułko, jak długo będę żył?
Nasłuchiwaliśmy, idąc przez gąszcz za głosem, wpadając w doły wilgotne. Dwadzieścia, — trzydzieści — czterdzieści...
Pięćdziesiąt!
Aż się liczyć nudziło, — o dwa lata pokłóciliśmy się