Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy się zobaczymy?
— Zobaczymy się na pewno, niema o czem mówić.
— Oczywiście.
— Czy pamiętasz?! — Gucio położył ręce na „niedościgłej dalekości“.
— Pamiętam...
Pamiętaliśmy wszystko od początku do końca. Stanęły przy nas w kawiarnianym dymie, zgiełku i muzyce dawne czasy, okazje i niepowrotne chwile.
Gucio był tak dumny ze swych braci. Żaden z nich nie szedł na wojnę, za wielkie powagi! Matadory! Musieli zostać na odpowiedzialnych stanowiskach i kierować zgóry społeczeństwem.
Byłem wówczas srogi, łasy na krew. Wyrzucałem opiekłym rekinom, że siedzą w komitetach.
Gucio twierdził, że doskonale robią. Dosyć, gdy on jeden za rodzinę jako tako przyczynia się do wielkich wydarzeń.
— Nota bene, przy moich latach? Licz-no, licz! Cóż mi mogą zrobić? Będę pilnował mostów, najwyżej!
Nie chciał mówić tu, na środku sali, tylu tych obcych oficerów. Poszliśmy za bufet. Wśród połamanych kijów bilardowych, spluwaczek, brudnych ścierek wyznał mi w półmroku rzecz najważniejszą...
— Ty nie masz dzieci, — mówił, — jesteś legjonistą! Możesz sobie należeć do powstania. Kozacy będą was wieszali, jeżeli złapią którego, wiesz o tem?! — Objąwszy mnie nagle przez pół, zaczął szeptać ze łzami w oczach. — Nie masz dzieci a ja mam. Musicie nam przebaczyć... Zwykłym, porządnym ludziom. Musicie przebaczyć!...