Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wniosku nie wyciągnął i ruszył na górę, my za nim przykładną trzódką. Po drodze oznajmił „dodatkowo“, że nie zaraz siądziemy do obiadu, a dopiero po przyjęciu delegatów ludności, którzy już „pono czekają w przyległościach pułkowej jadalni“.
— Jeżeli mam tych delegatów sądzić według palt — Kujon huśtał zabłocone futra cywilne, wiszące w przedpokoju na szaragach, — to się naszym hołdownikom nie przelewa. Grzbiety wyświechtane, pachy wytarte, siedzenia ołysiałe.
Rozkraczony przed gromadką czarnych okryć „litował się“.
— Pomyślcie tylko, panowie, taki mieszczanin za tym łachem, za kawałkiem sierści lata całe życie po błocie. Żonę z tego żywi, dzieci wychowuje, jeszcze go w rękę całują. No, dziś będzie miał zaszczyt witać — samego mnie.
Chcieliśmy także oglądać kalosze delegacji. Koło obszernych, rozdeptanych człapaków stało kilka damskich łupinek, gdy nadleciał adjutant, — że pan pułkownik czeka.
— Żyć beze mnie nie może — warknął Kujon.
Weszlismy tłumnie do przestronnej jadalni.
Od ściany do ściany ciągnął się długi nakryty już stół, a za wysokiemi oknami pędziła puszysta śnieżyca. Pułkownik w kącie sali przyklepywał rozdziałek i czcigodnem chrząkaniem gotował się do występu.
Przez uchylone drzwi jadalni widać było w pustej „przyległości“ zgromadzonych na samym środku delegatów. Stali w dwa rzędy, objęci ubogiem światłem