Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy jeszcze raz pękają drzwi pokoju, wchodzi jejmość ze świecą w ręku, a z olbrzymią skórą na ramieniu.
— Czy panu wygodnie? — krzyknęła.
— Owszem, przezacna pani, — westchnąłem cicho w betach — bardzo wygodnie.
— Bo ja myślę, niewiele mówiąc, żeście się panowie dosyć namarzli i że nim się człowiek wygrzeje... Więc przyniosłam naszego niedźwiedzia.
Zwaliła mi z pleców na nogi całą górę brunatnego futra.
— Tak, panie, nie mam wiele, ale co mam, niech służy... W tych niedźwiedziach ojczysko jeszcze jeździł... Ile razy na te futra popatrzę, myślę, — żyło przecież kiedyś ojczysko!... To jest najcieplejsze, panie, co mamy!
Najcieplejsze, co mieli, dali mi do snu, najlepsze, co się kryło w spiżarni, na stół, najwygodniejsze, co się w starych kątach domu przechowało, — do użytku.
Dla mnie niedźwiedzie, konfitury, dla mnie największa lampa, dla mnie francuskie mydło, gdy sami łojowem skórę sobie tarli.
Mało tego, żem sobie boki grzał, tuczył, żem się wciąż płukał mocną, świeżą herbatą i co było dobrego mocnym zębem wyjadał. Jeszcze mi legendę swych gratów i sprzętów ofiarowali szczodrze.
Oto w tych skórach ojczysko na komisję jeździło. Przy tej lampie nieboszczyk stryj, powstaniec i notarjusz, największe akta ładził, a ów bukiet wiecznej trawy australijskiej ciotka z sobą zawsze woziła, od czternastego roku swego życia miłości jakiejś nieszczęśliwej wierna do końca swych panieńskich dni.