Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cholera, panie poruczniku!
Nic więcej Trepka nie powiedział, bo na taki wstyd starych tygrysów szkoda mu było więcej słów. Puścił się biegiem ku onemu miejscu grzesznemu na łące. Dobiegł i tu — niby kulą w brzuch trafiony, kucnął nagle.
Kucnął, na czworaka przycupnął, głowę wysunął ku trawie.
Jak pies.
Mało tego. On, wzór porządku oraz „zachowania“, ni z tego ni z owego macha sobie na mnie ręką.
Mało tego. Macha i woła zapraszająco: — Panie poruczniku, panie poruczniku.
Podszedłem, — bo rzeczą starszego przebaczać młodszemu, oraz, aby zbadać przyczynę tak niezwykłego zachowania się wypróbowanej szarży.
Tuż przed brunatnemi łapskami sierżanta, w rozgięciu niskiej trawy, jakby wirował wkoło na tem samem miejscu wąski pasek tęczy.
Mniej, niż tęczy!
Szczuplutki skrawek mgły, niewiadomo jakim cudem przedziwnym dotąd wśród słońca spiekoty zachowany na łące.
Nad tym przezroczystym obłoczkiem, niby w koszyczek uplecionym, wyciągnęły się grube dłonie Trepki.
— Tu gniazdo ma! Tu ma gniazdo!!
Przykucnąłem.
Było to małe gniazdo ptasie.
— On se to zbiera, — dyszał Trepka, — jak mu się trafi, z futerka zajęczego, z pajęczyny. I ze starego paździoru. Z pylin, — puchów. Z niczego.