Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Z ostatniego postoju w Baranowiczach przyjechaliśmy do Polski późną jesienią, już prawie w zimie.
Austrjacy oddali nas Niemcom a Niemcy mieli podarować Narodowi.
Jechaliśmy z tak wielką radością! Każdy wiedział, że w Kraju jedni są za nami, drudzy przeciw, — lecz któżby nam potrafił odebrać zasługę przelanej krwi?
W wagonach nie ustawały śpiewy. Komużeśmy śpiewali? Lasom, małym chałupom wynikłym na horyzoncie, rozstrzelanym miasteczkom, pustej drodze, wystrzępionej ścieżce i gdzieś, między bruzdami mroku pozostałej wodzie zmarzniętej.
Żołnierze cisnęli się do okien, by patrzeć na kraj, do którego wracają, na który tak sprawiedliwie zasłużyli ciężką pracą wojenną.
Drugiego dnia o świcie zbliżaliśmy się już ku Warszawie.
Ranek był blady, mgła leżała szeroko nad Wisłą. Nad pustemi polami i wśród odosobnionych domków podmiejskich świstał wiatr.
Pociąg szedł bardzo powoli, coraz się nam zdawało, że już widzimy stolicę.
— Gdzie? Gdzie?!
— Tam! Ach, tam!
I jeden drugiemu pokazywał domniemany kierunek.
Wszyscy stali przy oknach, gdy pociąg zakręcał.