Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tracił na wydmach, a oto już gałęzie wszystkich drzew zaczesał w jedną stronę.
Nad kopułami cerkwi mignęła pierwsza błyskawica. Kapral służbowy zameldował sierżantowi, że kompanja gotowa czeka.
— Odprowadzić do koszar, przyjdę później! — Trepka nie zważał teraz na kompanję. Bystremi oczami wypatrzył na brzegu, w załomie piasków i wiklin coś niezwykłego...
Między dwiema kupkami ubrań, na podobieństwo handlarza, który cierpliwie kiwa się wśród towaru — siedział Rostowicz, — nieposłuszny komendzie! Zawsze dotąd wierny, potulny, teraz odłączający się samowolnie od kompanii!
Twarz Trepki zwęziła się, przyjmując podobieństwo ptasiej głowy. Chrząknął, — niesamowita flegma zatkała mu gardło. Jął zstępować przez trawę, ku rzece, — w stronę brunatnych, czarnym włosem zjeżonych pleców Rostowicza.
W kierunku — prosto na plecy i chwiejącą się nad niemi czarną, kudłatą głowę. Sieżant patrzył tak ostro, tak ściśle, że mu powieki nie drgnęły ani w blasku błyskawic, ani w pierwszym huku pioruna, który z straszliwym rozgłosem pędził po wzdętej wodzie.
Coś się miotało na rzece, machając ramionami. Już to spostrzegł Trepka, litość go zdjęła, już miał biec na ratunek, — gdy kosmate plecy Rostowicza wyskoczyły w górę. Szalony gwałt targał postacią rekruta, aż nagle pęd się z niej wywiązał, czarną głową przeciw wichrowi, przez kurzawę ciężkich kropel i piachu.