Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odrazu rozumiejąc, że to wielka władza i że nigdy nie da się z nim żyć na przyjacielskiej stopie. Wielki czarny notes sterczał mu z białej bluzy, z butów wisiał skórzany bat i chlastał o cholewy. Wytknięte z za ucha cygaro rzucało cień na brew szeroką, jak kłos.
Gdy pan Drożdż wstał, okazało się, że jest poprostu olbrzymem. Czerwonemi łapskami wyciągnął z ziemi swą lachę, zakończoną straszliwym śpikulcem. Pogroził nam, śmiejąc się głośno, aż konie uszami zastrzygły. Potem ją wbił, coś chrobotnęło w rączce i oto z pałączka zrobiło się siedzenie, na które siadł, sapnąwszy głośno.
Nie mówił nic, — myśmy też jednego słowa pisnąć nie śmieli. Dopiero gdy przyszła prababka z matką, zaczął huczeć. Bluza mu się rozdęła od nadmiaru głosu. Czegoś tam na stacji wydać nie chcieli, bo się kartka odlepiła i dopiero wydali, gdy się dowiedzieli.
Ręce miał ogromne, czerwone jak raki. Jeszcze niemi wytrząsał. Mama, zrobiwszy pewien miłosierny ruch ustami, przerwała, pytając, czyby się niejaka Marcysia nadała do nas, do nadzoru nad dziećmi?
Pan Drożdż łypnął w naszą stronę przekrwionemi białkami, chrząknął i spytał:
— Do tych chłopców?
— Tak, do naszych chłopców.
— Marcysia? Ta od gęsi?
— Tak, Marcysia od gęsi.
— Ano, proszę pani, — wyrzucił wgórę ramiona, jak do rąbania drzewa, — możeby się ta i nadała. Krzywdy nie zrobi, ale wiadoma rzecz, złodziej dziewucha, na ręce trza wciąż patrzeć.