Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tał wtedy o sławnym podróżniku Stanley’u, — przez dywanowy Nil bezbrzeżny do niezbadanego źródła tej świętej rzeki, to jest do staroświeckiego kominka, zbudowanego w kącie pokoju.
Krokodylami były po drodze małe podnóżki, z których oszczepem, czyli starym pogrzebaczem, wyrywał mój brat resztki włosia, krzycząc przytem zajadle:
— Farbuje, bestja, farbuje!
Robiło to na mnie tak potężne wrażenie, że łzy przerażenia stawały mi w oczach. Gdyby nie całe lata nauki, dziś jeszcze wierzyłbym chyba, że krokodyle mają krew suchą i siwą, jak włosie starego materaca.
W tym samym czasie wielkich podróży po dywanie wytworzyła się osobliwie poufna zażyłość pomiędzy mną a kadzią, w korytarzu przy kuchni. W kadzi była prawdziwa głęboka woda, odbijająca z łatwością wszystko, co się jej pokazało, nie wyłączając języka.
W kadzi było także echo.
Za rzecz prawie tak cenną, jak tę starą beczkę, uważaliśmy fortepian. Wnęki zakurzonego spodu instrumentu były dla nas ciemnemi grotami, w których, — aby się miały gdzie zaczajać, — ustawialiśmy nasze ołowiane dzikie zwierzęta. Wkrótce zapominaliśmy o nich, i dopiero kiedyś później, podczas mocniejszej gry zaczęły się przewracać.
Matka zerwała się od klawjatury, krzycząc:
— Mysz, w fortepianie mysz!
— A więc chociażby mysz, — odpowiedział ojciec, — cóż z tego?
Zaczął śmiało odsuwać fortepian od ściany.