Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widzę na murach znowu nasze nazwisko: — Jutro wielki koncert znakomitego śpiewaka.
Poleciałem do kasy, — w ogonku nie było nikogo. Kasjerka najspokojniej w świecie dała mi za niedrogie pieniądze bardzo wygodny bilet. Wybrałem się wcześnie do teatru. Nie było żadnych tłumów, „oni“ schodzili się powoli, po dwoje, po troje, czworo.
Mój Boże, — bez żadnego pośpiechu. Publiczności się zeszło najwyżej tyle, żeby nie było za wielkiego wstydu.
Stryj zjawił się w tych samych brylantowych spinkach. Stanął przy fortepianie, ciężki, ogromny, skinął majestatycznie chudziutkiemu akompanjatorowi, wzniósł głowę ku pustym mrokom sali i jął śpiewać. Twarz mu coraz zachodziła sinym, gęstym fioletem. Nie wiosłował wcale rękami, nie rzucał nagłych promieni swego wielkiego głosu, bo mu go już w piersiach nie stało. Ale „zato“ każde słowo rzeźbił, każde podawał pustej sali, jakby tam, gdzieś w mroku, czekało na te słowa zbawienie utracone.
Gdy skończył, służący w granatowej liberji podał mu jeden wielki, ciężki laurowy wieniec.
Nie mogąc się oprzeć starym wspomnieniom, odwiedziłem stryja nazajutrz w jego willi. Wchodziło się przez przedpokój wysłany dywanami; dalej pełno było wszędzie portretów, darów, złotych i srebrnych lir, haftowanych napisów.
Właśnie pracowali razem z Adą. Była to już dorosła panna. Stryj, nie podnosząc się nawet na moje przywitanie: