Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Okazało się to zwykłą nieprawdą odrazu podczas pierwszego występu.
Idzie pierwszy akt, ojciec siedzi z nami w loży, i raz po raz mówi do mamy: — Bój się Boga, słuchaj.
Po drugim akcie, gdy ze wszystkich balkonów gruchnęły kwiaty, krzyki, klaskanie i tupanie, zrywa się i powiada:
— Chodźcie, chłopcy, do niego.
Byliśmy wtedy pierwszy raz w życiu za kulisami. Dotąd pamiętam pustą, kwadratową przestrzeń, dzieloną płótnem dekoracyj, dziurkowaną u góry i od dołu główkami lampek elektrycznych.
W garderobie uderzył nas widok całkiem nieoczekiwany. Wydało się nam w pierwszej chwili, że między stosami wieńców i kwiatów stryj, w srebrnej zbroi, płacze.
Tymczasem wtedy jeszcze nie płakał. Siedział tylko przed lustrem i, pochylony, dyszał. Wielką mocą swych zapewne ogromnych płuc dyszał na zakurzoną podłogę tak mocno, że długie włosy peruki drżały jak na wietrze. Ze skroni spływał stryjowi pot i kapał widocznemi kroplami. Tworzyły się od tego na czole i policzkach grube brózdy, któremi jakby ściekać zaczynała wdół cała twarz. Żyły rozdęte na szyi pomieszały się z koleiną roztopionej szminki.
Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Zdaleka ciągle słychać było szum brawa.
Spostrzegłszy nas nareszcie, podniósł do góry umazaną twarz i, szarpiąc na sobie srebrne łuski zbroi, wykrzyknął: