Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za parę dni szaleliśmy z radości. Ojciec rzucał doktorstwo i stawał się dyrektorem teatru. „Umieraliśmy“ też z tego powodu ze strachu. Na dyrektorstwo trzeba było pieniędzy. Nasze własne już poszły i nie wystarczyły. Nikt nie chciał pożyczyć, wszyscy tylko rady dawali.
Wiedzieliśmy prawie zawsze dokąd ojciec idzie i kiedy będzie wracał. W skrytości ducha modliliśmy się do ludzi, u których w danej chwili był o pożyczkę. Żeby się zgodzili. Żeby już nareszcie dali te pieniądze.
Czekaliśmy go ukradkiem za firanką, w salonie. Gdy wracał z laską sztorcem postawioną w kieszeni, wiedzieliśmy, że z niczem. Szedł wtedy ciężko, przykucając w kolanach.
— Dla kogo to wszystko? — pytała mama, gdy wróciwszy, stał w płaszczu przy morelowym fotelu.
— Dla nikogo, — odpowiedział, — dlatego, że ja też chcę żyć.
Aż pewnego wieczora wrócił dwukonną dorożką i pokazał podpisany weksel. Chyba całe życie pamiętać będę ten długi, żółty papierek, który w ręku ojca powiewał, niby sztandar jakiegoś olbrzymiego zwycięstwa.
Z synów doktora staliśmy się synami dyrektora teatru.
W swoim czasie odbyło się to całkiem dosłownie. Wróciwszy z dyrektorskiej podróży, rano, po śniadaniu, kazał ojciec wyjść Tomaszowi do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tem wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano spytał w drzwiach, — czy zastałem pana konsyljarza?