Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nasz pociążek pilnie terkotał, stryj sunął za nim szybko po podłodze. Nie dali nam bawić się tego wieczora lokomotywą, a jutro rano trzeba było iść do szkoły. Mówiono z początku, że nie pójdziemy, ale stryj musiał się ćwiczyć.
Wtedy nie wolno być nikomu w domu. Ja zostałem — był to prawdziwy cud — z powodu zaczerwienionych migdałów. Rodzice wyszli na palcach, Tomasz pilnował przedpokoju, by nie dopuścić, broń Boże, żadnych chorych.
Zostaliśmy we dwoje, ja u siebie w łóżku, Ledi u stryja w salonie, gdzie właśnie pracował.
Dobrze, żem wytrzymał, żem z łóżka nagle nie wyskoczył i nie uciekł do Filipiny do kuchni. Z początku nic strasznego. Brząkał tylko w klawisze. Ale potem brząkanie przeszło mu w głos, który piął się do góry i spadał, — piął się do góry i spadał, coraz większy, mocniejszy, — jak skała.
Cisza. Potem stryj nagle do samego siebie: — Nie, błaźnie, jeszcze raz!
Skuliłem się ze strachu na łóżku.
Głos znów zaczął się wspinać, lać, rozlewać, huczeć w całem mieszkaniu, kruszyć i znów łączyć, niby roztopione złoto przepływać, póki Ledi nie zawyła. Wtedy otwarły się nagle drzwi salonu i, kopnięta z całych sił, potoczyła się, jak kłębek białej włóczki, od drzwi przez całą kancelarję, aż do naszego pokoju.
Na progu ukazał się stryj z okrzykiem — bydlę!
Był wspaniały i straszny. Oczy miał całkiem białe, nasycone wytężonem światłem, twarz rozognioną, pełną najokropniejszej troski. Nie zamknął za sobą drzwi.