Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na ulicy Brackiej wstąpiliśmy do innego niego stryja, profesora i jego małej córki, Ady. Miał oprócz tego jeszcze synów i żonę, ale naprawdę liczyła się tylko Ada. Nie podobał się jej stryj-śpiewak. Krzyczała cały czas, a on się z nią drażnił, jak z małem zwierzątkiem. Zdawało się wkońcu, że się już pogodzili. Wziął ją na ręce. Właśnie wtedy ugryzła go w palec tak mocno, że aż krew poszła.
Wizyta u profesora, jak z tego widać, niebardzo się udała i wieczór spędziliśmy w domu przy kominku. Stryj zasiadł obok mego ojca. Rozwalił się przed płonącemi szczapami. On jeden chyba umiał tak trzymać rękę nad ogniem, — jakby błogosławił płomieniom.
W pewnej chwili zawezwano go do sypialni, żeby coś zrobił z kuframi. Nie mogą tak stać wiecznie. Poszliśmy wszyscy. Sterczały na środku wielkiego pokoju. Kluczyki od nich nosił stryj na specjalnym złotym łańcuszku.
— Rozumiesz mnie, — prawił do ojca, chodząc koło skrzyń, jak ksiądz koło ołtarza, — możesz śpiewać anielsko, wszystko na nic, jeżeli się im nie dasz napatrzeć. Rozumiesz? Muszą się najeść oczyma. Ileż razy na scenie czuję, czuję poprostu, że mnie jedzą.
Słuchaliśmy tego ze zgrozą.
Pootwierawszy skrzynie, zaczął wydobywać kostjumy. Stryjenka chciała pomóc. Krzyknął, a raczej zatrąbił na nią złotym głosem tak srogo, że odrazu wróciła na swe krzesełko.
Nigdyśmy jeszcze takich skarbów nie widzieli. Ze skrzyń wypływały całe rzeki jedwabiu, niby delikatną pajęczyną, oprzędzonego haftem.