Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w wybraną gwiazdę. Musiał ją po swojemu dostrzegać, bo mu się powieki same ostro mrużyły.
Opowiadał rzeczy, które nas zachwycały, choć nie rozumieliśmy z tego wszystkiego ani jednego słowa.
Były tam dalekie miasta o dziwnych nazwach, wyprzedane sale, zachwycone tłumy, jacyś dyrektorzy, przy których stryj prawie stale wymawiał słowo szubrawcy, mimo że mu babka niespokojnie wskazywała na nas oczami. Były światła, kulisy, kwiaty, wieńce, loże, różne obce języki. Mieszały mu się w opowiadaniu, jak srebrne papierki cukierków, które zginał w palcach.
Po obiedzie Karol przyznał się w dzieciarni, że nigdy jeszcze w życiu tak dużo nie jadł, jak dziś. Jeszcze mu dotąd bije serce od tylu znakomitych potraw. W zakładzie, w którym był, prawie nic nie jedzą.
Może być, — miał bardzo chude policzki. Pokazaliśmy mu kołnierze naszych ubrań, które nam matka wyhaftowała.
— Ja mam zawsze ten mundur, — mruknął z pogardą, szarpiąc na sobie bluzkę.
Zazdrościliśmy mu munduru i że już nie wymawia kilku polskich liter. Irzek pierwszy to odkrył. Poszliśmy do salonu, żeby to powiedzieć mamie. Nie dla skarżenia, ale jako ciekawą rzecz. Stanęliśmy cierpliwie koło jej fotela, czekając, aż się zrobi przerwa w rozmowie.
Stryj ciągle jeszcze opowiadał.
Nareszcie zrobiła się przerwa i już mieliśmy szepnąć o Karolu, gdy właśnie w tę przerwę wsunął się cicho głos babki.