Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dla siebie samego, a i tak zrobił odrazu rzecz, z powodu której nie mogliśmy oczu od niego oderwać...
Natężył się lekko i przerzucił w sobie głosem. U innych ludzi nazywa się to zwykłem chrząknięciem. Ale stryj nie chrząknął, tylko jakby złoty kamień potrącił w sobie i na lepsze miejsce przestawił.
Można było słuchać tego przestawiania bez końca.
Stryjenka otworzyła drzwi, — że ludzie od kufrów czekają na pieniądze. Stryj jęknął groźnie a prześlicznie, ojciec wstał i poszedł zapłacić.
Zostaliśmy przy stryju tylko my, Karol i Ledi.
Karol bawił się otwieraniem i zamykaniem klawjatury. My z Irzkiem staraliśmy się przypochlebić Ledi. Głaskaliśmy ją po czole i za uszami. Warczała zpodełba.
Stryj ziewnął, przeciągnął w sobie strunę i spytał, czy uczymy się grać?
— Bo, — dodał, pokazując palcem Karola, — mój pan Karol jest niemuzykalny, jak pień.
Nie śmieliśmy nic odpowiedzieć, zresztą stryj wcale na to nie czekał.
— Patrz, Karolu, — rzekł, — jak wyglądają twoi bracia?
Naturalnie, — mieliśmy dziś nowe ubrania.
— A ty zawsze obdarty i brudny, jak szewc!
Karol cicho odszedł za fortepian.
— Prawda Ledi, jak szewc!
Zazdrościliśmy jej z całego serca. Trzymał ją na kolanach i ciężkiemi rękami gładził po nogach, śmiejąc się: — cielęce kotleciki, cielęce kotleciki.