Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dla mego stryja śpiewaka i dla jego żony, stryjenki.
— Ciągle jeszcze jadą, — zawołałem, patrząc na łóżka rodziców, pożyczone gościom.
Nakryte były turecką makatą, która dotąd wisiała w salonie na honorowem miejscu.
— Nietylko jadą, ale możnaby powiedzieć — ojciec wyciągnął z kamizelki złoty zegarek, — że poniekąd już dojeżdżają.
Od chwili, gdy przyszła depesza, ciągleśmy się pytali o ową jazdę. Gdzie są teraz? Gdzie za godzinę? Gdzie za dwie godziny? Musieliśmy nieustannie czuć zbliżanie się przyjazdu. Tyle było ciągle nieoczekiwanych przerw. Zbliżają się, zbliżają, tymczasem okazuje się, że znów przestają jechać.
Cały dzień mieli być w jakiemś niemieckiem mieście, gdzie stryj występował wieczorem.
— Nie boi się przed tyloma obcymi, Niemcami? — spytałem nagle, o zmroku, w kancelarji.
— Może się i boi, ale on nigdy nie pyta, tylko wali śmiało naprzód i basta.
Wali naprzód!
— Wali naprzód przed obcymi Niemcami?
— Ma się rozumieć. — Ojciec podniósł z podłogi zapałkę. — Co ty sobie właściwie myślisz? Że Niemcy, to niby co?
— Nic nie myślę, — odpowiedziałem, — ale zawsze...
— Ale zawsze? No więc cóż z tego? Niemiec nie Niemiec, Czech nie Czech, Włoch nie Włoch, bójno ty się tylko Boga, wobec takiego głosu?!