Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jeszcze goniły się na puszystych policzkach żony szczęśliwe łuny, jeszcze smugę brwi marszczył niepokój, jeszcze pierś, kryta żabotem, stała wysoko w westchnieniu...
Patrzył na żonę coraz pewniej, spłożąc się oczyma przez biodra, wdół, ku końcom trzewików.
Usiedli w pierwszym rzędzie, przy płomieniach gazu, naprzeciw sceny.
Poczęstował papierosem.
— Spory kawał czasu, mój kochany... — Teraz dopiero zmącony ich oddech ułożył się. Na przebiegu warg pobladłych ściągało się drżenie w mały, płochliwy deseń.
— A może zapłaciłeś za bilet?
Pokazał jej zmięty kupon.
— Trzeba było chłopcu powiedzieć, — ja się też dziwiłam, kto dziś kupuje w pierwszym rzędzie, pełny bilet? Nawet bałam się, czy nie jaki sprawozdawca. A wiesz? Siwiejesz, Stachu!
Potoczył ręką przez włosy. I jakby rozgrzeszony tą uwagą, w krótkich słowach, niefrasobliwie złożył, — wyraźnemi ruchy prawie, że zsypał żonie na kolana koleje swego życia. Było tak ciężkie, tak zewsząd obwarowane odpowiedzialnością, że któż mógł rościć pretensje?...
Nie przejmował Jadzi ciężar tego brzemienia. — Tak żyjesz, — zauważyła spokojnie, — widać tak chcesz.
Uśmiechnął się ironicznie.
— Chodź, pokażę ci całe moje przedsiębiorstwo.