Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
DZIŚ!!!
W LASKU! PRZY BRZEGU! NA MURAWIE!

Ścieżki Erneścina cichsze się zdały, — że odświętnie umiecione. Zatrzymali się na rozstaju. Barcz skręcił, lecz nie do głównego budynku, a naokoło, obok domostwa, w którym mieściła się „szkoła“.
Okna były pootwierane. Z łatwością zaglądnąć można było do środka. Stały tam rzędami małe łóżeczka. Powyżej na ścianie, czarny krzyż. W ostatniej salce starszych dziewczątek, prócz wszystkiego, co i w innych pokojach, — na honorowem miejscu mała, szklana gablotka z kilku najlepiej udanemi laleczkami, — po Jadzi.
Barcz przystanął, jakoby zasłuchany w luźną ciszę martwych, lakierowanych potworków.
— Ady! — wypadł z boku stróż. — Ady, panie generale! Ekscelencjo.
Generał roześmiał się. — Skądże się wam, stary, wzięła znowu teraz ta ekscelencja?
— Skąd się wziena? — chrypiał stróż przez juchę niedzielnej fajki, — wziena się, tu wszyscy wiedzą kole Erneścina.
Major chwiał się pokłonnie na ściosanych obcasach.
— I znowuj, ani pani starszej, ani co, ani jakiego posiłku!! Wyjechały z dziećmi do Jarmontowa, bez to święto dzisiejsze!
Już bez stróża ruszyli w stronę głównego domostwa.
— I niema tej matki, — ględził pod nosem Barcz — widziałeś pan? Wszyscy dziś jakoś wyjeżdżają...