Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę szybkość, z jaką potrafił mieć elementy planów... Skąd? — Jak?...
Barcza przejął paniczny strach. Jeszcze nie zdążyli nic właściwie załatwić, a już „szło“ coś innego, nowego, trudniejszego. Doznał uczucia straszliwej samotności.
— Czy poinformowałeś pan, panie majorze, panią Drwęską o wypadku?
— Nie jeszcze.
— Proszę to zrobić zaraz.
Gdy Pyć włączał aparat i dzwonił o stację zamiejską, — Barcz czekał z groźną ciekawością, z idjotyczną nadzieją, że „to wszystko“, usłyszane w postronnej rozmowie, brzmieć będzie gładziej... Gdy zaś ustał chrobot słuchawki: — Pojedziemy tam, Pyć, — do lecznicy.
— W takim razie, samochód!
— Nie trzeba. Pojedziemy, — albo pójdziemy? — Generał skłonił głowę na sukno biurka, — zadziwiony bezmiernie. Działo się bowiem, na jego „wielkiej drodze“, lekko i szybko, z winą, a przecież bez winy... I tak zręcznie, że teraz, — z przedłużonego spojrzenia, mogły już iść w zbrojną przyszłość narodu owe ramy — proste, suche, gładkie. Tak dostępne, powszechne, że gięła się w nich docna wszelka czułość, a błahe świętości osobistego istnienia ginęły bezpowrotnie.
— No — a jak to moja matka przyjęła, majorze? —
I przerywając sprawozdanie: — Masz pan tu być. Póki nie zwolnię. — Zdało się Barczowi, że płacze. Ale powieki miał suche, wciąż pełne tylko małej, chudej, postaci Pycia.