Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nawet razem pojechali do szpitala.
Stara Barczowa zabroniła Anglosasowi wstępu na górę.
Ryczał w poczekalni, groził, obnosząc centkowaną twarz między drukowanemi na białych tablicach godzinami przyjęć. Nie mógł płakać.
— Czekaj, Pietrzak, — major głaskał go po plecach, — słuchaj...
Nagle twarz redemtorysty zgasła. Przez policzki tchnęły czarne ściegi boleści. Z kłębuszka blizn i zadziorów trysnął niewstrzymany płacz. Nito białe krople stali sypały się łzy. Z serca, z najgłuchszego wnętrza kluczył głos nieznany, świeży, nigdy zda się jeszcze nieużyty: — Bo dlatego, — płakał Pietrzak, — że jestem zawsze sam... Obcy... Obcy, — sam... Wszędzie sam!
Pyć zaklepał te płacze i wybuchy, przyjął godnie żałobną misję starej Barczowej dla syna i poszedł do Sztabu.
Biura były już puste. Mijał kręte korytarze i Czarne przejścia starego gmachu, niecąc długie echa. Dopiero u siebie w biurze odpoczął. Rozwaliwszy się na oberwanem karle, macając swą otorbioną wątrobę, dyszał wygodnie. Potem otworzył oba okna.
Noc wielkiego ogrodu z szumem wpłynęła do pokoju.
Przejrzał pocztę, przyniesioną zawczasu. Gazety. — Komunikat, — postępy pertraktacyj pokojowych — gwałtowne plotki o aresztowaniu Rasińskiego.
Odgarnął wszystko z biurka i na starem, poplamio-