Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szeleściły brunatne wargi redemptorysty. — Ja wiem. Wiem... Wiem...
W miarę powtarzanych słów wybijał się z sztywnych płatów pietrzakowskiego frencza rytm radości. Tarły ją palce, huśtało długie westchnienie.
— Ja czekam — lunął nagle Pietrzak przez złote dziuple szczęk — na mojego człowieka! Mój człowiek przyjedzie z Zachodu, młody, zdrowy, pożyczy krwi i skóry. Wy to nie rozumiecie. U was miękkość... Wszędzie miękkość, na drogach, w rządzie, w chirurgji. Ale, kto chce żyć?... Kupię skórę człowieka —
— Miękkość, — tarł plecy Pyć o przeciwległą ścianę, — a gdyby nie ta miękkość, tobyś pan dawno „polish folklore“ odesłał do Anglji, generałowej posłał doktora misji z bukietem, — i już...
Oczy Pycia posuwały się przez skronie, przez źrenice Pietrzaka, jakby nacinając równo i stanowczo.
— Wcale nie zła ta miękkość.
— Polish folklore, — żachnął się Pietrzak, — i miękkość... Pan wszystko rozumie, Pyć, — a to pan nie rozumie. Pan nie rozumie, że to się nie wie, gdy to przychodzi. To się nie wie, czy dlatego, że to jest mowa naszej brudnej matki?... Czy dlatego, że to było na szwiecie dla wszystkich innych bardzo śmieszne ta Polska?... Czy dlatego, że to jest Jadża?... — Pietrzak porwał się oburącz za głowę.
Pyć odczepił się od ściany, minął szafkę z laleczkami i spoczął obok Pietrzaka na kanapie. Naciskając serdecznie rękę Anglosasa, myślał wciąż o rozkładzie tej gry: — Blisko już było chyba...