Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W koszuli, w koszuli, obojętne, — żachnęła się Hanka. — Proszę pani — dlaczego, dlaczego? Nieszczęśliwy wypadek? Ale przecież to u pani — na letnisku?!
— Od nikogo niezależne — podchwyciła Barczowa, — wypadek z laleczkami. — Schowawszy głowę w łopatki, prawie bez pożegnania wyszła
— Niema matki? — Generał wracał do salonu już ubrany. Przeprowadził Hankę do gabinetu.
Wyrwała mu się po drodze.
— Jak mogliście do czegoś podobnego dopuścić? Zdrowie, życie, — tłukła w stół, ściągając zarzutką na podłogę jakieś skrypta, — widziałam, wracam z lecznicy.
— Uspokój się, — mitygował — zdejmij rękawiczki, usiądź.
— Wybuchnęła: — Potem ci taki okazały matador powie — „Zdejmij rękawiczki, usiądź! Czy nie mam racji? Praca, — cnoty. Leży to tam, w lecznicy, popalone, — poparzone...
Ukląkł blisko. Złożyła czoło na srebrnych balaskach generalskiego kołnierza. I z dziecinnem westchnieniem:
— Powiedz, dlaczego? Kto?...
— Kto? — Ja. — Czekał na jej spojrzenie. — Aż nareszcie wpłynęło w jego oczy, z ciemnozłotych rozszerzonych źrenic Drwęskiej, gorące, żywe.
— Bo jeżeli, — pytał — dla jakiegoś człowieka niema miejsca na świecie?...
— Nieprawda, Stach. To nonsens. Tak się nigdy nie dzieje.