Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wlókł Wildego ku Hance. Cisnęła ręce w powietrze.
Krywult wyprostował się i jak kukłę postawiwszy na dywanie Wildego: — Marsz! Nadół! Czekaj tam! Skoro zejdzie, odprowadzić!
Gdy zostali sami, waląc się pod nogi Hanki: — Niegodzien ten pies pardonu. Wszystko odszczeka. Niegodzien. Wybacz.
Z osłupieniem uczuła na stopach ciężką głowę wodza, wiernie, jakby na długo tu ułożoną.
— Niegodzien. Niegodzien.
Patrzyła przed siebie, w ciemne okno nocy.
Grube, śliskie, jakby safjanowe palce plotły się coraz wyżej, wyżej, między nogami Drwęskiej, po łydkach, przez kolana, przez uda. Ustępując nieznacznie, przejęta dreszczem wstrętu, jakby na pastwę wydana, powtarzała z uporem:
— Żadnych marszrut nie było, zniknęły, żadnych marszrut nie było.
Krywult wlókł się za nią i śmiało lepiąc grube ręce do ciepłych zgięć: — Nie było, niema, nie będzie... Klnę się wszystkiem! Jaż nie Wilde, — człowiek honoru mówi.
Nareszcie, rzekłbyś z kupy chałwy zimnej i lepkiej, udało się Hance wybrnąć z tych pieszczot.
I koniec, — pomyślała za drzwiami.
Na dole czekał Wilde, kompletnie ubrany, w czapce i w płaszczu. Podał ramię. Przyjęła. Szli w milczeniu, Hanka przez całą drogę płakała cicho.
— Płakałaś — powitał ją Barcz w sypialni.