Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak pan śmiałeś wciągać Jadzię?! — rzucił się Barcz w samochodzie, gdy wyjechali na miasto.
— Co? — przerwał Pyć.
A tyle było zimnej stanowczości w tem pytaniu, że generał nie nastawał, rzuciwszy tylko przez zęby: — Bezczelność.
Auto zostawili daleko i szli do willi piechotą. Barcz ulokował Pycia na dole, w hallu. Skoczył na górę sam.
Wyjaśnił Hance w kilku słowach: — Marszruty. Jeżeli możesz sobie przypomnieć?
Zasypała go słowami: — Tu zaczekaj. Zobaczysz. To łotry!
Chwytała rozrzucone po sypialni części stroju. — Zresztą, zostanę w płaszczu.
— Nie pozwalam, — irytował się, upokorzony.
— Co to znaczy, nie pozwalam? Nie wchodzisz tu wcale w rachubę. Powiem, że to Dąbrowa dziś wieczorem u mnie, na herbacie wygadał się. Idę do nich i basta. Dwa kroki ode mnie! Nie bój się, ja też mam z nimi porachunki! Całe Przedmurze im rozbiję. — Objęła rozpaloną głowę Barcza. Zda się gorący przeciąg olbrzymiej jakiejś przestrzeni smagał twarz Hanki. — Tej sprawy nie będzie za dwie godziny, Stachu, — nie będzie raz na zawsze!!
Patrzył, jak w szarej zarzutce, niby ćma, miota się wśród ścian. Nagłe, już gotowa do drogi, stanęła pośrodku sypialni.
— Byłabym browninga zapomniała!
— Zostaw!
Wzruszywszy ramionami, ukryła niklowy drobiazg