Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz sam, rozwalony w fotelu honorowych poczekantów, nie mógł się opanować. Pod odętym mundurem przebiegać jęły fałdy ciała, bijąc w gardło głośną radością.
Ujadania te i wesołości przykrył piorunującym rechotem Dąbrowa. Teraz śmiali się już wszyscy trzej, Dąbrowa, Krywult, Wilde.
Barcz podszedł do Wildego tak blisko, że znaleźli się nos w nos. — Panie generale Wilde, pan, jako najmłodszy szarżą...
Sprasowane uśmiechem spojrzenie Wildego ginęło całkowicie w składkach tłuszczu.
— Nie życzę sobie, — tupał Barcz — nieprzyzwoitość! Proszę się uspokoić!!
Wilde jął błądzić od drzwi do drzwi, gdy zaś wyszedł nareszcie, Dąbrowa, rozwalony przed biurkiem: — Kiedy kłóciliśmy się, to ci z tem źle było, Barcz. Dziś zgoda między nami, — a tobie jeszcze gorzej...
— Proszę was, panowie, — zaczął Barcz, — jesteśmy w lokalu służbowym. I ja na służbie.
Nie dokończył. Niby wielka, krwawym cieniem żłobiona kolumna obowiązku, spiętrzyła się wyniośle postać Krywulta: — Słuchaj, Barczu, to tylko, że my dżentelmeni, dobrzy koledzy, towarzysze, — tylko dlatego my tu u ciebie dziś „nie po służbie“. I nie daj Bóg, generale, żebyśmy do ciebie po służbie chodzili...
— Zawsze proszę, zawsze czekam, — odpowiedział stanowczo Barcz.
— Może niezawsze. Ja nie chciałem sam — zwierzył się Krywult. — Tenże Wilde, przez ciebie niejako wyrzucony za drzwi, uprosił mnie... By było delikatniej.