Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wsi, Krywult zaś i Dąbrowa, choćby nawet ze względu na tego ślicznego Mercedesa, — nadążają swobodnie później.
— Masz pan idjotyczne pomysły, — gniewał się Barcz, rozparty w mknącej szosą limuzynie. — Idjotyczne i karczemne. Pańskie wrzaski à la „to jest coś“, pijackie strzały na wiwat...
Mimo bowiem potężne triumfy tej nocy, czuł generał trochę niesmaku, mokra zaś, niemrawa interpunkcja bratnich pocałunków bynajmniej nie trafiała mu do gustu.
— Tak, panie generale, — łypał kaprawemi z bezsenności oczyma Pyć, — bardzo przepraszam. Było głupio, lecz szczerze. Właściwie, było to już ściśle na cześć pana generała.
— Co to znaczy? — obruszył się Barcz.
— No, jakoś, panie generale, musiałem nareszcie wyrazić ten podziw.
Bo, że stary sługa dostał w pysk, to głupstwo! Ale, żeście, generale, u siebie w numerze załatwili bez krwi rozlewu... Genjalny instynkt państwowy!
Barcz wzruszył ramionami. Wpatrzony w białe połyski śniegu, w szczecinę czarnych lasów na wąskiej krawędzi horyzontu, w niebo błękitne, mroźną czystością umiecione, — oddawał się teraz zupełnej radości.
Poprzez ironiczne wybuchy śmiechu. Pamiętał przecie, że gdyby nie romantyczna przygoda na pewnoby strzelał w hotelu i cała rzecz inny wzięłaby obrót.
Teraz, rozpanoszony w braterstwie ze śmiertelnymi wrogami z ręki już jedzącymi, rozpocznie prawdziwie wielką drogę...