Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas Pyć, wskazawszy oczyma wiernego sługę i szarpiąc Dąbrowę za rękaw:
W mordę, panie generale! — Z całych sił w mordę!!
Dąbrowa wysunął się naprzód i ześrodkowany, groźny, pełnym rozmachem pięści zdzielił między oczy... Tak potężnie, że herbowa liberja plackiem runęła na ziemię.
— Co jest?! — przyskoczył oficer.
— Nic, — chwiał lekko głową Pyć.
I nie spojrzawszy nawet na płaczącego lokaja:
— W mordę biją swoi ludzie. Prowadźże pan do pana generała!
Zgodnie i towarzysko szli teraz we czterech szerokiemi schodami hallu, którego wszystkie ściany od góry do dołu obwieszone były afrykańskiemi trofeami.
— Co za cholera! — przystanął Pyć, podziwiając rozpostarte na ścianach kręgi dzikich strzał, i niby stalowe, rozwichrzone ostrza, skręty brzeszczotów i sierpów.
— To nie cholera, — śpiewał oficerek, — to pan właściciel obecny, hrabia Bogulicki, na polowaniach afrykańskich sam ubił. Onże ochotnik sławny!
— A pan generał Krywult mieszka? — wetknął twardo Barcz.
— Na skrzydle, w komnacie rycerskiej, na skrzydle, — tam też idziemy.
— Prosimy, — zaśpiewał Krywult, gdy zapukano.
Lecz gdy weszli, odskoczył wtył, rzucając słuchawkę!
Zaplątany w jasne błamy szlafroka, dreptał nieporadnie na starych makatach, pod wielką, na ścianie skrzyżowaną, gwiazdą koncerzy, i łykał jakieś spłoszone słowo.